I Liceum Ogólnokształcące im. Armii Krajowej

Wywiad z Marią Chołodecka-Du Pere - absolwentką I LO i jedną z fundatorek Stypendium im. Łucji Skibińskiej.

Maria Chołodecka-Du Pere jest absolwentką Zielonego Liceum i jedną z fundatorek Stypendium im. Łucji Skibińskiej.

Szkołę ukończyła w 1971 roku. Jednak przygoda Pani Chołodeckiej z Zielonym na tym  się nie skończyła, gdyż po studiach filologicznych we Wrocławiu wróciła tu na półtora roku jako nauczycielka języka polskiego.

 

Jak Pani wspomina swój czas w Zielonym?

 

Świetnie! To czas młodości, wielkich marzeń, przyjaźni, pierwszych miłości, wzlotów i upadków… śmiech. Myślę, że każdy z sentymentem wraca do tamtych lat. Zazwyczaj pamiętamy to, co najlepsze, za co coraz bardziej cenię genialny filtr naszego umysłu.

Sama szkoła i jej architektoniczny rozmach ciągle robią wrażenie. I pomyśleć, że w takim Miliczu...

Przekraczałam te mury z dumą i lękiem… bo nie wiem jak teraz, ale szkoła w latach sześćdziesiątych była pełna powagi, dyscypliny i dystansu.

Był to czas wielkiego boomu demograficznego. Mój rocznik,szczęśliwie lub nie, został poddany eksperymentowi oświatowemu czyli tzw. reformie, która zadecydowała o ośmioklasowej szkole podstawowej...i takie deja vu obserwuje teraz… śmiech.

Szeptano po korytarzach, że prawdziwa szkoła to już była. Cokolwiek to miało znaczyć, nie zmieniało faktu, że moje marzenie o Zielonym się ziściło, a czytanie miedzy wierszami przyszło w swoim czasie.

Było nas dużo. Internat na Wojska Polskiego pękał w szwach. Siedziałam w ławce przez cztery lata z Marylką Kras. Ona, z dalekich Prusic, zamieszkała w internacie. Ja z moich ukochanych Czatkowic wkrótce wraz z rodziną przeprowadziłam się do Milicza. Nas - przybyłych z okolicznych miasteczek i wiosek stresowało wszystko, grono nauczycielskie, a może jeszcze bardziej młodzież milicka, odważniejsza i w naszym odczuciu taka "światowa".

 

"Ekipa Nauczycielska" była bardzo "kolorowa". Wspaniała!!! Wykształceni w Polsce przedwojennej - tzw. stara dobra szkoła.

Prof. Krzyworączka, Prof.Hass, Prof..Kaczmarek...

No i to dumne grono powojenne, nie dające się żadnej indoktrynacji. Mieliśmy szczęście. Poziom był wysoki. Profesorowie wymagający. Większość z nas ukończyło wyższe studia.

Szkoła żyła pełnią życia. Czy ktoś pamięta kuszące zapachy ze szkolnej stołówki i naszą ukochaną szefową, Panią Englertową? Ilu zgłodniałych poratowała...

A czy szkoła mogłaby istnieć bez naszej pięknej Haneczki Hanyszowej? Alfy i omegi, która nie tylko znała z imienia i nazwiska każdego ucznia, ale potrafiła i chciała wyciągnąć każdego z największych tarapatów młodości. Ach...

 

A czy Prof. Skibińska Panią uczyła?

 

Nie. Prof. Skibińska nie uczyła mnie matematyki, choć była obecna inaczej.

Cieszyła się wśród uczniów dużą estymą. Trochę enigmatyczna, niedostępna, pełna szlachetności i kultury osobistej. Moja ścieżka do Prof. Skibińskiej zaczęła się od tego momentu, gdy...

no właśnie. Zdarzyło się coś dla mnie przełomowego. W naszej wypełnionej po brzegi  auli w czasie Nocy Listopadowej nagle zapadł mrok i cisza… po chwili jakiś głos z ciemności i przechadzająca się wśród nas postać ze świecą… To nie była taka sobie zwykła postać… napięcie rosło… efekt magiczny, jak w pantomimie Grodzkiego.

Ten aksamitny timbre uwodził całą salę. Danusia Demska ze Sułowa zadziwiała i porywała w swojej improwizacji, a wraz z nią inni… ci z kółka teatralnego prowadzonego przez Prof.Skibińską.

Postanowiłam za wszelką cenę do nich dołączyć. I tak też się stało.

Tyle, że siedziałam trochę obok, jako ta nowa, najmłodsza. Za to mogłam się im przyglądać, tym z "prawdziwej szkoły". Śmiech..

 

Tam też odkryłam pełną pasji humanistkę, Prof. Skibińską. Kochała poezje i łamanie stereotypów, prowokowała wyobraźnię i podpalała młode umysły. Była niekonwencjonalna, odreagowywała, tu była sobą...

Widzę jak dzisiaj, śliczną Włoszkę Elę Głowacką, która słynęła z "nieskazitelnego akcentu lwowskiego" i mizdrzącego się do niej w miłosnych uniesieniach Piotra Maria Bielawskiego… Albo polemizujących zaciekle nad wierszem Ludwika Jerzego Kerna  mojego brata Sławka z Tomkiem Wielickim i entuzjazm Prof. Skibińskiej. Dużo się na tych kółkach działo...  wracaliśmy późną nocą.

 

Kiedy jednak ostatnia, jedenasta klasa opuściła Zielone zapanowała w szkole koszmarna pustka, a o kółku teatralnym już tylko krążyły legendy...

 

Po latach tę ciszę  przerwała emigracja i z nią związana nostalgia.  Łączył nas Milicz i Zielone Liceum. Tam też narodził się pomysł upamiętnienia  naszej pasjonatki sztuki teatralnej, który jak się okazało przerósł Jej najskrytsze marzenia.

 

Jak ocenia Pani działalność stypendium im. Łucji Skibińskiej?

 

Bardzo się cieszę, że ono powstało! To ewenement w skali kraju. Znamy absolwentów, którzy te stypendia otrzymali. Jesteśmy z nich dumni i życzyłabym, żeby ta idea międzypokoleniowa trwała i zamieniła się w ZIELONĄ TRADYCJĘ.

 

P.S.  Gdyby Tomek Wielicki przestał podgrzewać, budzić i uwrażliwiać młodych laureatów pewnie ta idea kontynuacji naturalnie by "ostygła". Mówię to z ogromną wdzięcznością. Dziki Panie Profesorze, dla mnie Tomku.