I Liceum Ogólnokształcące im. Armii Krajowej

Absolwent ILO mieszkający w Kalifornii. Rozmowa z panem profesorem Tomaszem Wielickim

Profesor Tomasz Wielicki jest absolwentem Zielonego Liceum, profesorem na California State University Fresno i jednym z założycieli stypendium im. prof. Łucji Skibińskiej.

  1. Jakie wydarzenie z Pana czasów szkolnych najbardziej zapadło Panu w pamięć? Dlaczego?

Co prawda było ich kilka, ale w pamięć szczególnie zapadło mi jedno wydarzenie. Mieliśmy tutaj koło teatralne, które prowadziła, ku mojej zgrozie, nasza nauczycielka matematyki, pani profesor Skibińska, której imienia stypendium potem ufundowaliśmy. Profesor Skibińska była humanistką, która moim zdaniem, przez pomyłkę została nauczycielem matematyki. Była pasjonatem teatru i kultury, na naszych spotkaniach nie tylko jeździliśmy do teatru, ale pisaliśmy też sztuki. Kiedyś odbywał się festiwal zespołów teatralnych liceów. Były to trudne czasy ponieważ był to rok ’68, w którym miała miejsce inwazja na Czechosłowację, którą najechały wojska rosyjskie i polskie. Była więc politycznie napięta sytuacja. Napisaliśmy swoją własną sztukę i kiedy ją zabraliśmy, żeby przedstawić na festiwalu, nie spodobała się ona jurorom, bo była politycznie zbyt ostra. Więc powiedzieli tak „ No jak już przyjechaliście, to my wysłuchamy tego spektaklu, ale wszyscy muszą opuścić salę”. Więc wszystkich usunęli z pomieszczenia i wystawiliśmy tę sztukę tylko dla jurorów. W związku z powyższym dali nam wyróżnienie, ale kazali opuścić salę. I takie rzeczy dzisiaj się już pewnie nie zdarzają, ale kiedyś się zdarzały. Pani profesor Skibińska, szefowa naszego kółka, była bardzo zadedykowana wartościom przedwojennym. Definitywnie antyrządowa i antykomunistyczna i to u niej nam się strasznie podobało.

  1. Z jakim typem człowieka nie mógłby Pan pracować? Dlaczego?

To jest ciekawe pytanie. Nie mógłbym pracować z typem człowieka, który jest bezkrytyczny. Krótko mówiąc wykładałem na uczelni, byłem profesorem przez trzydzieści kilka lat i miałem swoich asystentów, którzy pracowali ze mną nad różnymi projektami. Nie mógłbym pracować z typem człowieka, któremu jak coś powiem to zrobi to w sposób automatyczny, bez poddawania tego krytycznemu myśleniu. Wiecie dlaczego? Bałbym się, że jeżeli zrobiłem błąd, to nikt mnie nie skontroluje i nie poprawi. Wiele osób kocha pracować z ludźmi, którzy są bezkrytyczni. Trochę tak z wojska się śmiejemy, że wykonują rozkazy bezmyślnie. Myślenie jest ważne nie tylko dla nas, ale też dla ludzi którzy nas otaczają, ponieważ wszyscy popełniamy błędy. Jeżeli ludzie wam uwierzą i nikt nie powie , że zrobiliście błąd, to sami na tym stracicie. Dlatego nie chciałbym i nigdy nie chciałem pracować z osobami, które są służalcze i bezkrytyczne.

  1. Co skłoniło pana do wyjazdu za granicę? Czy dzisiaj wybrałby Pan taki kierunek swojej kariery?

Nigdy nie planowałem zostać za granicą, po prostu tak się złożyło, że kiedy w Polsce nastał stan wojenny pracowałem jako visiting professor. Wyjechałem na roczny staż, aby wykładać na uniwersytecie na południe od Chicago. Była to uczelnia, z którą Politechnika Wrocławska, której jestem absolwentem, miała wymianę. Ze względu na to, że byłem w instytucie zarządzania, a w Polsce był rok 1980/81 i działy się wielkie zmiany gospodarcze, wszyscy chcieliśmy budować kapitalizm. Amerykanie interesowali się tym, jak my chcemy to robić i zaprosili mnie tam na roczny staż, na który wyjechałem w sierpniu. Po 4 miesiącach nastał stan wojenny i wielu moich przyjaciół zostało aresztowanych - kończyło za kratkami tak jak pan Sławek Chołodecki, mój przyjaciel z ławki szkolnej. Dostałem tam azyl polityczny, do Polski już wrócić nie mogłem. Wróciłem dopiero po 10 latach, po tym jak odbyły się wolne wybory. Więc nie wybrałem, tylko tak się stało. A czy wybrałbym taką sama karierę? No tak, zawsze interesowały mnie ekonomia i zarządzanie. Jeszcze przed moim wyjazdem do Stanów, moja praca była już właściwie przypisana do ekonomii, zarządzania oraz informatyki. Tak naprawdę w ramach biznesu to ja zawsze specjalizowałem się w tym co nazywało się Manager Information Systems, czyli wykorzystywanie komputerów do robienia pieniędzy.

  1. Czy posiada Pan jakieś skrywane talenty? Jeśli tak, to jakie?

Ja nie ukrywam swoich talentów! Komponuję piosenki na pianinie i na gitarze, czasami piszę wiersze. Napisałem nawet wiersz o Miliczu. Lubię muzykę i dobrą literaturę, byłem również  dziennikarzem studenckim. Pisałem różne rzeczy: artykuły, eseje itd. Czasami miałem problemy z tego powodu. Gdy nastały nowe czasy w Polsce, będąc uchodźcą redagowałem artykuły do prasy amerykańskiej, popularyzujące to, co się tam działo: ostatni zryw i wolne wybory. To chyba byłyby moje talenty poza samą pracą naukową i nauczaniem.

  1. Czy posiada Pan jakąś osobę, która była lub jest dla Pana autorytetem i pomogła ukształtować Pana charakter?

Było wiele takich osób. Jedną z nich była na pewno pani profesor Skibińska, ponieważ kształtowała nasze charaktery. Dawała nam do zrozumienia, że rzeczywistość w której żyjemy nie jest do końca do zaakceptowania. Dzięki niej wielu z nas wybrało takie drogi jakie wybrało. Kiedyś miałem okazję pracować z profesorem Zbigniewem Brzezińskim, był on doradcą prezydenta Cartera. Jego syn Mark Brzeziński jest dzisiaj ambasadorem Stanów Zjednoczonych, tu w Polsce. Dlatego Brzeziński był dla nas, dla emigracji autorytetem i wspomagał nas w różnych działaniach. Gdy przygotowywaliśmy się do tego, że jak Polska tylko zrobi się wolna to zaraz będziemy działać, pomagać i budować. On i Jan Nowak-Jeziorański to byli ludzie, którzy pomogli nam zdobyć pierwsze fundusze, żeby wybudować Prywatną Szkołę Biznesu w Nowym Sączu w latach 90. Były to autorytety, od których uczyliśmy się jak być przyzwoitym emigrantem. Przyzwoity emigrant to taki człowiek, który nie zapomina języka polskiego, ale odwrotnie. Pamięta o tym języku i ciągle stara się tej Polsce w jakiś sposób pomóc. Zamiast zmieniać swoje nazwisko na brzmiące po angielsku i udawać, że się nie mówi w języku Polskim. Byliśmy nową generacją emigracji, ponieważ wyjechaliśmy tam już wykształceni, mówiliśmy po angielsku, więc nie musieliśmy się wtapiać. Dużo gorzej mieli ci, co migrowali przed nami, np. po wojnie pracujący fizycznie, mieszkali w Chicago i pracowali rękami. Ciężko im się było wtopić w ten anglojęzyczny kraj, więc zabraniali dzieciom mówić po polsku. „ Jak będziecie mówić po polsku to będą na was mówić polaks i będziecie gorsi, więc się wtopcie ”. My odwrotnie, zmuszaliśmy nasze dzieci, żeby broń Boże nie zapominały języka polskiego. Dlatego, że byliśmy  inteligencją amerykańską, która się chlubiła tym, że ma korzenie w Polsce. Natomiast ludzie niewykształceni, w tej pierwszej generacji mieli dużo trudniej i ja im współczuję. Oni próbowali zapomnieć, a my chcieliśmy pamiętać, taka jest różnica.

 

  1. Co sprawia, że chce Pan wracać do Polski? Dlaczego akurat do Milicza?

Napisałem cały wiersz o tym! Odpowiedź jest taka: patrz tekst „ Tolling Bells of my Town”.

Tolling bells of my town

Calling bells of my town

Are like heartbeat of life

To me

Echoing faintly through

My Green High-school’s courtyard

Interrupting first kiss under a chestnut

Tree

 

I used to hear them a far

Through my classroom’s cracked window

Letting my people to know

That it’s noon

From Saint Andrew’s church tower

Through the Barycz green valley

Changing days into sunsets

So soon

 

On the Sunday Mass morning

Flying up high on the bells’ ropes

We were tolling our youth and future

Away

We were restless and anxious

Our heads full of dreams

 

None of us really wanted

To stay

 

While my life’s many turns took me

To the world’s strangest corners

And countries, religions and

Else

In the morning mosque prayer

In Nepal’s Buddhist chanting

Somehow, I could still hear

Those bells

 

Tolling bells of my town

Calling bells of my town

Are like heartbeat of life

To me

If I ever stop hearing them

It will mean that my town

Has died finally..

Or me

Wiecie dlaczego taki tytuł dałem temu wierszowi? Urodziłem się w budynku obok kościoła, który był kiedyś internatem, stamtąd słyszałem dzwony z dużego kościoła od dziecka.

  1. Jaki zwyczaj/nawyk panujący w Ameryce według Pana powinni wprowadzić w życie Polacy?

Nauczyć się pamiętać o miejscach, z których się wyszło - takich jak własna szkoła czy uczelnia, o ludziach z którymi się dorastało, to jest strasznie ważne. Coś tworzy w człowieku jego profil. Ludzie nie są from nowhere, oni są  skądś, wszyscy. Wczoraj miałem spotkanie z ludźmi z mojego roku we Wrocławiu. Było kilku moich kolegów, jeden przyjechał z Florydy, drugi z Tajlandii, ja przyjechałem z Kalifornii, a czwarty był lokalny. Oczywiście ci, którzy byli miejscowi powiedzieli, że my musieliśmy z tych naszych małych miast przyjeżdżać. Ja mówię „ Tak, myśmy całe życie przyjeżdżali z tych małych miasteczek i dalej tam wracamy. Czy wyście zwrócili uwagę, ze ludzie z małych miast, którzy wyszli z tych małych liceów, częściej tam wracają i trzymają się razem, niż ludzie z tych waszych wielkich ogólniaków we Wrocławiu. Bo was tam była masa i ciągle was gdzieś przenosili, może za dużo było tych ludzi”. Także jakbym miał coś zasugerować ludziom to tak „ Podniesiecie swoją wartość jako ludzie i nawet jako pracownicy, jeżeli nie będziecie się wstydzić, a wręcz odwrotnie, będziecie dumni z miejsca z którego wyszliście. I temu miejscu będziecie pomagać żeby było jeszcze lepsze”. I to jest wartość, którą warto zaszczepiać. Nadal jej nie ma wystarczająco w Polsce, i to mnie martwi. Ciągle namawiamy laureatów naszego stypendium, aby kontynuowali jego fundowanie dla aktualnego pokolenia. A więc to jest ten sposób podawania dalej. Jest to forma zaufania, że ci którzy przyjdą po nas, wykorzystają to stypendium i zrobią karierę, a potem dołożą do tego swoją cegiełkę. To jeszcze nie działa do końca, ale zadziałało po raz pierwszy. Usłyszycie o tym 1 września, bo wtedy jest wręczane stypendium. Rzeczą, której w Polsce brakuje jest POMAGANIE INSTYTUCJOM, Z KTÓRYCH SIĘ WYSZŁO ORAZ PAMIĘTANIE O SWOICH KORZENIACH.

  1. Jakie było Pana największe marzenie w dzieciństwie?

Chciałem założyć zespół, który byłby tak dobry jak The Beatles. Lubiłem muzykę, śpiewaliśmy piosenki, jeździliśmy na obozy harcerskie i to mnie bardzo rajcowało. Pisałem wiersze i z tego robiłem piosenki. I dlatego nauczyłem się angielskiego, bo chciałem wiedzieć o czym śpiewał John Lennon i Paul McCartney.

  1. Co było Pana największym zaskoczeniem po przeprowadzce?

Że nie mają dobrego chleba. Beznadziejny chleb mają, do dziś tak jest. Również zaskoczeniem dla mnie było to, że karp z którym wyrosłem, jest uważany za śmieć. Karp jest symbolem Milicza. Kiedy przyjechałem do Ameryki i nadeszły moje pierwsze święta, poszedłem do mojego szefa i mówię „ Na Christmas to ja bym chciał kupić sobie tutaj karpia, no bo wiesz, my zawsze mamy na wigilię karpia ”. A mój szef mówi „ Ty chyba na głowę upadłeś. Przecież karp to jest trash fish, my nie jemy takich strasznych rzeczy ”. Zastanawiałem się dlaczego Amerykanie nazywają karpia ,z którym ja wyrosłem i za którym wszyscy stali w kolejkach, rybą śmieciem. Przez lata nie wiedziałem dlaczego. 3 czy 4 lata później wyjechałem z rodziną na rok do Afryki uczyć w państwie Somalia. Wszyscy uważali, że jestem wariatem, a to była najlepsza przygoda edukacyjna dla moich chłopców. W Afryce prowadziliśmy MBA program czyli Master of Business Administration, uczyliśmy przedstawicieli rządu zarządzania. Prowadziłem egzamin, a obok mój kolega Richard także prowadził egzamin z języka angielskiego. Wyszedł do mnie i zapytał się czy popilnuję chwilę jego studentów. On wrzucił taśmę z egzaminem, a ja miałem tyko na nich patrzeć. Nacisnąłem guzik i już miałem wychodzić do swojej klasy kiedy usłyszałem „ This is the history of carp in USA ”. I wtedy pomyślałem „ Zaraz, zaraz ja tego muszę posłuchać! ”. Stałem i słuchałem całej historii, i tak się dowiedziałem co się stało. Otóż karp, który w Miliczu i w Niemczech był hodowany i kontrolowany, był delikatesem. Nawet za czasów komuny eksportowaliśmy tego karpia do Anglii i do Francji. W 1803 roku Napoleon sprzedał środkową Amerykę w ramach tzw. Louisiana Purchase Stanom Zjednoczonym Ameryki Północnej . W Nowym Orleanie było mnóstwo Francuzów i tam było dużo stawów z karpiami, bo Francuzi przywieźli ze sobą kulturę jego hodowania. W momencie kiedy Napoleon odsprzedał te stawy i całą centralną Amerykę Yankesom, oni nie wiedzieli co z tym zrobić i wpuścili ryby do Missisipi. One zdziczały i zaczęły jeść całe świństwo, to się nazywa scavenger fish, czyli ryba która je śmieci z dna rzeki. Karp stał się rybą ohydną, najtańszą, dlatego nazywają to trash fish. Więc wróciłem do mojego szefa i powiedziałem „ Wiesz dlaczego nazywacie tak karpia? Bo nie wiedzieliście, co zrobić z dobrze hodowaną przez Francuzów rybą i ją zapuściliście ”. I to jest właśnie odpowiedź na pytanie. To jest to, co najbardziej zdziwiło mnie po przeprowadzce.

  1. Jaką radę od serca dałby Pan obecnym uczniom szkoły?

Oooo, nie wiem, którą wybrać, mam ich z pięćdziesiąt. Wiecie, co mówią o takich ludziach, którzy mają już siwe włosy jak ja? Mówią, że dawanie rad jest jak kichanie, po prostu ciągle tacy ludzie dają rady. Mam ich oczywiście bardzo wiele i już kilka dzisiaj wam dałem.

Bądźcie sceptyczni i używajcie krytycznego myślenia. Nie wierzcie we wszystko, co słyszycie i co widzicie. Miejcie szacunek do innych ludzi, ale również dystans, bo niestety żyjemy w kraju, w którym każdy może wysłać w przestrzeń, eter, cyberspace, różnego rodzaju bzdury i nonsensy. Jedyne osoby, które mogą się przed tym bronić , to osoby inteligentne, wykształcone i samokrytyczne. Te trzy cechy musicie posiąść przed opuszczeniem tej szkoły.

 

Wywiad  przeprowadziły Kornelia Kucharczyk i Julia Wilanowicz

„Zielone pióro”