I Liceum Ogólnokształcące im. Armii Krajowej

Rozmowa z profesorem Kazimierzem Śliwą, absolwentem I LO i fundatorem Stypendium im. Łucji Skibińskiej

Julia Reimann: Skąd wziął się pomysł na ufundowanie stypendium?

Cała nasza trójka pochodzi z Milicza, uczyliśmy się w liceum. Ja byłem klasę wyżej. Jechaliśmy kiedyś samochodem, wspominałem stare lata i zaczęliśmy tak rozmawiać, szczególnie na temat takiej pani nauczycielki, która już nie żyje teraz, być może słyszałyście, pani profesor Łucja Skibińska. Ona uczyła matematyki, ale matematyka nie była jej fascynacją. Jej fascynacją był teatr i wprowadziła kółko teatralne. 2 razy w tygodniu, przynajmniej, zabierała nas do teatru do Wrocławia, najczęściej do Teatru Polskiego. I tak jadąc wspominaliśmy ją i zastanawialiśmy się w jaki sposób można ją uhonorować, ale z pożytkiem nie tylko dla niej, tylko również dla naszych następców w liceum i tak padł pomysł tego stypendium.

J.R. Czy ma Pan jakieś wspomnienie z naszego liceum, które jest dla pana szczególnie ważne?

Było wiele takich wydarzeń, nie wszystkie są cenzuralne, powiedziałbym, ale było bardzo wiele takich sytuacji, oczywiście wszystkie wydarzenia sportowe, bo byłem wtedy dość aktywny na tym polu i takie śmieszne wydarzenia. Jednym z nauczycieli był mój wujek, zawodowo bardzo drętwa osoba. Uczył fizyki chyba i astronomii, jeżeli dobrze pamiętam i strasznie nas ganiał. Szczególnie tych, którzy podpalali papierosy w toalecie. To były ciągłe z nim zawody, kto kogo przechytrzy. Czy on nas, czy oni jego. No i kiedyś wpadł niestety i byłem jedną z osób zaangażowanych w tę skrajnie nieobyczajną aktywność. Pamiętam, że ten profesor, to jest mój wujek, krzyknął z takim triumfem: "Wreszcie cię mam". No złapał mnie. To było bardzo dramatyczne wspomnienie, z którego się teraz śmieję, chociaż wtedy nie było to takie wesołe.

Julia Kawaler: Jakie miał Pan plany na życie jak był pan w 1 klasie liceum i w jakim stopniu zostały one zrealizowane?

Jako bardzo małe dziecko chciałem być na pewno strażakiem, chciałem piłkę kopać, takie różne pomysły przechodziły przez głowę, to jest normalne. Natomiast już w liceum wymyśliłem sobie coś takiego, to był nowy kierunek studiów wtedy, nazywało się nauki polityczne i było na tylko jednej uczelni to było na uniwersytecie warszawskim, gdzie pojechałem na egzaminy, czemu nie. Tych egzaminów było 5. Zdałem 4 na ocenę bardzo dobrą, to była wtedy najwyższa ocena, a jeden egzamin, z geografii politycznej, na ocenę dobry plus. I zabrakło mi 6 punktów. Potem jak zacząłem obliczać to nawet gdybym miał tę ocenę bardzo dobrą ze wszystkich przedmiotów, to zabrakłoby mi wtedy 2 punktów, by się dostać.

Pierwszego roku po skończeniu liceum, no nie powiem, że próżnowałem, bo poszedłem do pracy, ale nie studiowałem, tylko przygotowałem się do innego egzaminu. Nie miałem jakiegoś szczególnego pomysłu na to, co będę robił. Raczej nie chciałem studiować niczego na politechnice, niczego związanego z naukami ścisłymi. Więc pracowałem, przygotowałem się na przyszłe studia i potem wpadłem na to, że pójdę na wydział prawa, bo to prestiż duży, niedaleko domu i też sobie wyobrażałem, że skończę studia i będę sędzią albo adwokatem. Już widziałem siebie w samochodzie, mieszkającego w pięknym domu, takie miałem wyobrażenie o świecie, bardzo niedojrzałe. No i potem poszedłem na te studia, ale nie studiowałem prawa, studiowałem nauki administracyjne. Na szczęście, bo było to o wiele bliższe życiu. I te studia wcale mi nie zdeterminowały tego, co potem robiłem. Dlatego, gdy skończyłem studia zacząłem pracę naukową, na uczelni. Już mając większą swobodę wyboru, zacząłem się interesować trochę takimi ubocznymi sprawami jak matematyka, cybernetyka, teoria systemu. I wylądowałem w zarządzaniu i w naukach ekonomicznych. I dalej moje życie potoczyło się w tej szufladce. Ale jest to szufladka bardzo, ale to bardzo szeroka.

J.K.: Jak to się stało, że wyprowadził Pan się z Polski?

To były czasy solidarności, wyjechałem z kraju w roku 1981, przed wyjazdem z kraju miałem dość przykrą przygodę z policją. Podczas kontroli złapano mnie, gdy prowadziłem samochód. Okazało się, że miałem przy sobie bibułę, czyli nielegalne wydawnictwa. Policja oczywiście bardzo się ucieszyła, bo zawsze szukali ludzi z wyższych uczelni, których można by skłonić do współpracy. Ja, mając już taką perspektywę zacząłem więc szukać możliwości wyjazdu i pojechałem do ambasady w Meksyku.

J.R.: Kto w latach młodzieńczych Pana inspirował?

Osobą, która najbardziej wpływała na mnie był chyba nauczyciel języka polskiego. Ale nie w Miliczu, bo ja do liceum w Miliczu przeniosłem się w klasie 9. Pierwsze 2 lata spędziłem w Brzegu Dolnym. I tam uczył mnie nauczyciel świeżo po studiach polonistycznych, który wywarł na mnie bardzo, ale to bardzo duży wpływ. Głównie dlatego, że rozmawiał ze mną jak z rówieśnikiem, nie tak jak profesor z uczniem, ale jak równy z równym. I w bardzo wielu rzeczach mi pomógł, wyprostował mój sposób myślenia.

J.R.: Jakimi wartościami kieruje się Pan w życiu?

Są 3 rzeczy, które są bardzo, ale za to bardzo ważne. Pierwsza to jest to, co mówi profesor Władysław Bartoszewski - w trudnych czasach, jak nie wiesz, jak się zachować bądź przyzwoity. Po drugie, robić to, co do ciebie należy. Nie szukać wymówek, nie iść na łatwiznę. Jak to mówią Amerykanie, warto jest przejechać tę extra, dodatkową milę. To jest częścią naszej etyki pracy. No i trzecia rzecz to jest bezwzględna uczciwość, przede wszystkim wobec siebie samego.

J.K.: Jeśli mógłby Pan mieć jakąś supermoc, jaka by to była? I dlaczego?

Żyć w tym samym momencie w wielu różnych miejscach, dlatego, że pomimo, a może właśnie dlatego, że ja tak dużo podróżowałem i tak wiele poznałem krajów i ich kultur. I wiem, że nie starczy mi życia, by poznać to, co chciałbym jeszcze poznać. A to jest bardzo, ale to bardzo ważne. Ale supermoce są niestety niedostępne, więc róbmy co tylko się da, z tym, co mamy.

J.R.: Czy uważa Pan, że drzemie w panu wewnętrzne dziecko? Jeśli tak to w jakich momentach się ono objawia i jakie ma pan z nim relacje?

Bardzo często lubię to wewnętrzne dziecko, częściej lubię niż nie. Szkoda, że mojej żony tu nie ma, ona by podała bardzo wiele przykładów, kiedy się ono we mnie budzi. Ja bym powiedział, że budzi się we mnie wówczas, kiedy zaczynam się buntować przeciwko nadmiernemu porządkowi, nadmiernym regulacjom. Wchodzę wtedy w nastrój rebeliancki, rewolucyjny i nie lubię tych nadmiernych ograniczeń. Bo ja lubię sobie pofantazjować, poimprowizować.

J.K.: Jak Pan sądzi jakie jest pana duchowe zwierzę?

Chyba lemur, dlatego, że są to zwierzęta bardzo dumne z jednej strony, to znaczy niechętnie objawiają strach. Z drugiej strony są bardzo ostrożne. To są zwierzęta, których głowa chodzi cały czas w lewo i w prawo, by uniknąć niespodzianek - mimo, że wszystkie zmysły mają wyostrzone. A równocześnie są bardzo uparte w dążeniu do celów. Na drugim miejscu byłby pies, bo jest spolegliwy, lojalny i wierny.

J.R.: Co by Pan powiedział sobie z młodości, gdyby Pan mógł?

Powiedziałbym sobie, że jak cię boli głowa, to zamiast brać aspirynę, jedną, drugą, trzecią, poczekaj trochę. W bardzo wielu momentach ja byłem zbyt niecierpliwy. Jeśli więc dałbym sobie jakąś radę od siebie samego, byłoby to namawianie do wykazywania się większą dozą cierpliwości.

J.K.: 11. Gdyby Pana życie było filmem to jaki tytuł by nosiło?

"Śladem Greka Zorby". Polecam obejrzeć film, aby dowiedzieć się, co to oznacza

Na ten film ja poszedłem z ojcem i z matką i to był jedyny przypadek, kiedy wróciliśmy o godzinie 10:00 wieczorem, wróciliśmy do domu (oczywiście w Miliczu, mieszkałem wtedy na ulicy Kościuszki, niedaleko cmentarza) i myśmy całą noc przegadali, przedyskutowali ten film. Całą noc.

Bardzo dziękuję za to spotkanie, moje drogie Julie.

J.K, J.R: My również dziękujemy bardzo za spotkanie i za udzielenie nam tego wywiadu.

 Zielone Pióro

 Julia Kawaler i Julia Reimann

 

Nota biograficzna

To już 55 lat od momentu, kiedy w maju 1968 roku z ciekawością (i odrobiną strachu) siadałem w gimnastycznej sali naszego Liceum, chwilowo przekształconej w egzaminacyjną i maturalną. Poprzednie lata, chociaż wcześniejsze, pamiętam równie dobrze – i nie znikną
z mojej świadomości nigdy.

Tych milicko-licealnych lat nie było wiele, bo tylko dwa. Liceum zaczynałem w Brzegu Dolnym, a po dwóch początkowych latach przyszły te w Miliczu, mieście moich dziadków
i jednego z rodziców.

A potem było już inaczej. Matura, próba dostania się na fatalnie wybrane studia (Nauki Polityczne na Uniwersytecie Warszawskim – 4 przedmioty zdane na 5.0, jeden na 4+, a i tak zabrakło 6 punktów, co znaczyło, że bez tzw. ,,punktów za pochodzenie” wstępny egzamin nie miał żadnego sensu). A więc ogłupiająca praca przez rok, jednoczesne przygotowywanie się do nowej próby dostania się na uniwersytet. Zarabiałem – jak pamiętam – 1200.00 złotych, co wystarczało na tydzień życia dla dwóch osób. Utrzymanie przez rodziców zrobiło swoje, przeżyłem, zdałem egzaminy i od października 1969 roku byłem studentem na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Wrocławskiego.

A potem wesołe studenckie życie, myślę, że mniej wesołe niż odpowiedzialne. Poznano mnie i moich dwóch przyjaciół na wszystkich kolejowych bocznicach we Wrocławiu, bo za nocne rozładowywanie wagonów płacono wówczas bardzo dobrze. Przeżyłem i odebrałem magisterski dyplom, będąc zatrudnionym przez Wydział Prawa i Administracji już dwa lata przed dyplomem. Oczywiście to było wyraźne zaproszenie do tzw. naukowej kariery, na którą to ścieżkę skrzętnie się udałem. Dalszy krok – doktorat, potem upragniony wyjazd za granicę (Meksyk – 1980 rok), gdzie spędziłem 13 lat i dochowałem się 2 wspaniałych synów. Dalsze lata to Stany Zjednoczone, także praca na uniwersytecie (Teksas) i wreszcie, w 2004 roku – śniony wiele razy powrót do Polski.

Wiele, wiele nadziei związanych z powrotem do Ojczyzny, niestety dalekich od spełnienia
i to raczej nie z mojej winy. Trzeba się strzec mentalności tzw. prawdziwych Polaków, bo niszczą wszystko, co nie jest ich, a co może przynieść zmiany. Wtedy jeszcze tego nie rozumiałem właściwie, albo byłem zbyt naiwny (bo naiwni jesteśmy do śmierci).

I te wszystkie lata to jakieś tam badania, odkrycia, publikacje, w większości międzynarodowe, honory i odznaczenia, doradzanie. Jeśli jednak ktoś mnie dzisiaj zapyta, czy widzę mój jakiś wyraźny wkład w zmianę świata, będę miał bardzo smutną odpowiedź...

I już mamy rok 2023. Osiem lat po terminie przeszedłem na emeryturę, uznałem, że mimo,
iż mój Kraj jest bardzo przeze mnie kochany, to nie gwarantuje on mojej rodzinie w zasadzie niczego, więc trzeba szukać alternatywy. Taką znalazłem w Grecji, na Krecie, 100 m od morza, skąd ze smutkiem obserwuję starcia w naszym Kraju tych samych sił, które znamy
z lekcji historii od kilkuset lat, jeszcze sprzed zaborów...

A tak zupełnie prywatnie – festina lente.

P.S. Jeśli ktokolwiek z Was ma jakieś pytania lub prośby i jeśli mogę w czymś pomóc, proszę piszcie na kzmrzslw@gmail.com. Wybaczcie brak fotografii, ale moja lepsza połowa uznała, że nie ma się czym chwalić; zawsze się jej słucham (w mniej ważnych sprawach).

Kazimierz Śliwa